MaggieRose

Miasto Nieśmiertelnych

Miasto Nieśmiertelnych - Sonia Wiśniewska Dwudziestu bogów. Dwa Kręgi. Walka o władzę. Kogo rodzice wybrali na przywódcę? Kiedy to się stanie? Czym tak naprawdę jest Miasto Nieśmiertelnych? Kto je zamieszkuje? Co jeden z Bogów zobaczył w swojej wizji? Sonia Wiśniewska to prawie dwudziestopięcioletnia polska autorka Miasta Nieśmiertelnych będących jej debiutem na rynku wydawniczym. Fantastyką zainteresowała się dzięki filmom animowanym, które popchnęły ją do tworzenia swoich prac. Mitologią zainteresowałam się już od zapoznania się z pierwszymi mitami w szkole podstawowej. Oczarował mnie świat mitycznych bogów i ich historie. Choć w ostatnich latach niestety ją zaniedbałam z chęcią sięgam po powieści w jakiś sposób inspirujące i nawiązujące o tej tematyki. Chociaż opis Miasta Nieśmiertelnych w żaden sposób nie mówi o tym temacie, liczyłam trochę na niego. Można powiedzieć, że jest on utaj obecny w jakimś stopniu. Nie można odmówić autorce pomysłowości i wyobraźni, bo te jak na debiut prezentują się nawet dobrze. Szkoda, że z tymi cechami nie szło także wykonanie, które pozostawia wiele do życzenia. Bo chyba fakt, że książkę, która ma zaledwie 190 zapisanych stron męczyłam prze prawie tydzień mówi sam za siebie. Może i nie jestem mistrzynią szybkiego czytania i nie połykam 400 stron w jeden wieczór, ale z pewnością z tą lekturą spędziłabym jeden, może dwa wieczory w zależności od stopnia zainteresowania i chęcią zapoznania się z dalszymi losami bohaterów. W tym wypadku nie chciałam ich poznać. Do kolejnego sięgnięcia po tę powieść nic mnie nie ciągnęło. Odkładałam ją za każdym razem, kiedy po raz kolejny zaczęłam ją kontynuować. Dawno już nie spotkałam się z takim tytułem. Akcja Miasto Nieśmiertelnych w ogóle do mnie nie przemówiła. A może byłoby zupełnie inaczej, gdyby zostałaby ona podana w inny sposób? Może gdyby była ona trochę dłuższa, ale za to bardziej dopracowana lepiej by się ja czytało? Czytanie utrudniały mi same postacie stworzone przez Wiśniewską. Może nie ich jakieś poszczególne cechy, ale nadanie „bliźniakom” podobnych imion zaczynających się na te same litery, jak np. imiona Panów Błyskawic – Silasa i Sirousa, czy choćby Lerdy i Laroshe, czyli Pana Przyszłości i Pana Zdrady. Gdyby nie spis na początku książki – który zauważyłam zbyt późno, bo jakoś wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi – gdzie przedstawieni są wszyscy Bogowie kręgami z pewnością bym się pogubiła. Żaden z nich jakoś szczególnie się nie wyróżnia. Każdy jest taki sam, bezkształtny. Choć autorka starała się tchnąć w nich życie i obdarzyć ich innymi cechami, nieszczególnie jej się to udało. Oczywiście oprócz mocy im przypisanych często tworzonych na zasadzie przeciwieństw, choć to zostało także zgoła naciągnięte. W Mieście Nieśmiertelnych zabrakło mi także pewnej ciągłości i spójności. Może to wina składu, może czego innego, ale ciągłe przerywanie akcji mnie w pewien sposób wybijało z rytmu, w jakim znajduję się podczas czytania. Denerwujące jest także zrobienie ze zwykłych opisów części należącej do dialogu. Niestety to mnie dezorientuje, bo wtedy zastanawiam się czy ktoś to powiedział, a jeśli tak to, kto to był, a tak naprawdę nikt tego nie zrobił. Chociaż zostałam uprzedzona o ewentualnych błędach nadal nie mogę ich znieść i w ogóle się do nich nie odnieść. I wiem, że to nie wina autorki, a wydawnictwa. Tym bardziej powinno się na nie zwracać uwagę, bowiem nakładem takiego jednego nie jest przecież publikowana jedna książka, a jest ich znacznie więcej. Jak więc młodzi czytelnicy mają się rozwijać i czytając oswajać ze słowem pisanym, a co za tym idzie z interpunkcją czy ortografią, jeśli korektorzy w ogóle nie zwracają na nie uwagi? Przy tego typu książkach zastanawiam się, po co oni w ogóle tam są, po co ich nazwisko znajduje się na pierwszych czy ostatnich stronach danej powieści. Czy oni w ogóle zaglądają do przesłanych im materiałów do korekty? Jak to jest, że jedne wydawnictwa wydają tytuły prawie bezbłędne, a inne mają w swoich publikacjach błąd na błędzie? Sytuacja jest o wiele ciekawsze, że nie po raz pierwszy spotykam się z podobnym wydaniem spod loga Warszawskiej Firmy Wydawniczej. Zastanawiałam się, czy to może wina tego jednego korektora, ale nie. Choćby na drugiej powieści znajduje się zupełnie inne nazwisko. Skąd oni się tam wzięli, tego nie wiem… Miasto Nieśmiertelnych jeszcze dobrze się nie zaczęło, a już widnieje jeden z ważniejszych błędów. Jeśli więc jednak wpadnie w Wasze ręce ten tytuł Pan Księżyca zwie się Ari-nova, nie zaś Ari-afte, jak będziecie mogli zobaczyć. Niestety tym razem polska powieść mnie nie porwała. Jedynymi rzeczami, jakie przypadły mi do gustu to sama koncepcja książki i koniec, a dokładniej ostatnie zdanie. Szkoda, bo z Miasta Nieśmiertelnych mogłaby wyjść naprawdę dobra historia o bogach, braterstwie, zdradzie i władzy. Nie spisuję jednak talentu Sonii Wiśniewskiej na straty, bo nie debiuty nie zawsze są dobre. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/03/miasto-niesmiertelnych-sonia-wisniewska.html

Czas Motyli

Czas Motyli - Julia Alvarez Dominikana. XX wiek. I władający nią Trujillo. Jakie skrywa tajemnice? Jak doszedł do władzy? Co łączy go z siostrami Mirabal, znanymi także jako Motyle? Cztery siostry, trzy z nich zaangażowane w działalność polityczną w walce o wolność dla narodu. Dla siebie, dla swojej rodziny, przyjaciół i wszystkich rodaków. Co je spotkało? Jakim sposobem stały się bohaterkami Republiki Dominikańskiej? Co je skłoniło do poświęcenia się dla dobra ogółu? Jaką drogę przeszły? Julia Alvarez jest urodzoną w 1950 roku pisarką i eseistką pochodzenia dominikańskiego, piszącą po angielsku. How the García Girls Lost Their Accents to jej debiut literacki, niestety niewydany w Polsce. Pierwszą powieścią wydaną na naszym rynku wydawniczym jest właśnie Czas Motyli, który w oryginale został opublikowany w 1994 roku. Lektura ta nie wywołała u mnie potoku łez, jak przez chwilę się spodziewałam. Wprowadziła mnie jednak w stan głębokiej refleksji i zdumienia. Pomimo tego, że jest to powieść fabularyzowana, jak sama autorka napisała, to daje do myślenia. Podczas czytania, jak i już po nadal zastanawiam się, czy naprawdę tak musiało być. Czy te trzy piękne, pracowite, mające swoje rodziny, plany i marzenia kobiety musiały zginąć w tak okrutny sposób. Przypomina to tylko ile okrucieństwa jest na tym świecie i jacy ludzie dochodzą do władzy. Hitler, Trujillo i zapewne wiele było, jest i będzie wiele takich osób, które za wszelką cenę chcą zdobyć wszystko i nie liczy się dla nich absolutnie nic, zwłaszcza ludzkie życie. Choć Czas Motyli nie jest całkowitym odwzorowaniem się na prawdzie, nie musi taki być. Z pewnością chciałabym się dowiedzieć, jakie były naprawdę słynne siostry Mirabal. Co lubiły, co robiły, jakie były ich relacje, co tak naprawdę miało miejsce w niektórych momentach. Jednak Julia Alvarez sprostała temu zadaniu i wykreowała je na swój sposób. W bardzo prosty, dogłębny i niezwykle prawdziwy. Nie ukazała ich, jako cudowne bohaterki, które absolutnie niczego się nie bały i były po prostu bez wad. Pokazała je, jako kobiety, którym swego czasu daleko było od odwagi, które miały swoje troski, zmartwienia, plany na przyszłość, każda niejako związane z czymś innym. Nie przedstawiła ich, jako cudowne rodzeństwo, a takie, które także się kłóci, nie odzywa się do siebie, ale mimo wszystko się o siebie troszczy. Każdą z nich poznajemy bardzo dokładnie, a to za sprawą narracji i ich własnych rozdziałów. Takim oto sposobem możemy zapoznać się z pamiętnikiem Marii Teresy, przemyśleniami Patrii i planami Minervy, a także z Dede i jej duchami przeszłości, które nawiedzają ją, jako jedyną ocalałą z sióstr. Alvarez pisze prostym i obrazowym językiem, jednak nie wszystko przedstawia wprost, niektóre wydarzenia tylko sugeruje. Fakty te są, bowiem jeszcze badane i nie do końca poznane, więc nie chcąc pisać czegoś, co później może być nieaktualne zostaje w sferze domysłów. Jestem naprawdę pod wrażeniem jej pióra, dlatego też mam nadzieję, że po tylu latach zostaną wydane inne jej powieści. Jestem niezwykle wdzięczna wydawnictwu Black, że postanowiło wydać Czas Motyli. Po dwudziestu latach wreszcie ukazała się ona na polskim rynku wydawniczym. Może dobrze, że tyle czekała. Że dzięki temu doczekała się pięknej oprawy graficznej, a co najważniejsze naprawdę dopracowanego wnętrza. Seria Kaszmirowa, do której należy Czas Motyli, jak i wcześniej recenzowana Sucha sierpniowa trawa rozpoczyna się naprawdę dobrze. Sądząc po opisach kolejnych powieści będą to naprawdę świetne historie, które z pewnością przeczytam. Mam nadzieję, że będzie takich jeszcze więcej, bo właśnie takie powieści warto czytać. Warto je wyszukiwać i publikować na naszym rynku. To dowodzi tylko, że czasami lepiej poszukać czegoś już wydanego wcześniej niż skupiać się tylko na nowościach, które często są nic niewarte. Powieść Alvarez skłoniła mnie także do bliższego zapoznania się z życiem i działalnością Motyli, a także ogromem okrucieństwa Trujillo. Dzięki tej książce zapragnęłam odwiedzić Dominikanę. Pooddychać powietrzem, którym kiedyś oddychały te cztery wspaniałe siostry, odwiedzić zakątki, w których bywały, jak i muzeum im poświęcone, zapalić znicze na ich grobach, zobaczyć wszystko na własne oczy, a nie tylko na zdjęciach. Szkoda, że nie mówi się, ba nawet o tym nie wspomina na lekcjach w szkole. Nie mówi się, że 25 listopada obchodzimy Międzynarodowy Dzień Eliminacji Przemocy wobec Kobiet, ustanowione przez ONZ w 1999 roku, aby uczcić rocznicę tragicznej śmierci, jakim było brutalne morderstwo Patrii, Minervy i Marii Teresy Mirabal. Szkoda, bo z pewnością wiele osób, by ona w jakiś sposób zainteresowała. A to ważna część historii. Może nie bezpośrednio dla Polski, ale choćby dla Republiki Dominikańskiej. Czas Motyli to piękna opowieść o życiu, sile miłości siostrzanej, jak i partnerskiej, przyjaźni, ale co najważniejsze o pragnieniu wolności. Dla siebie i dla kraju. O walce o nieodległość. O brutalnym w skutkach reżimie. O odwadze i chęci zmiany na lepsze. O sile wiary. A także o cenie tego wszystkiego, co ważne. Warto się za nią rozejrzeć i przeczytać o sile kobiecej odwagi. Zapoznać się z historią Las Mariposas. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/03/czas-motyli-julia-alvarez.html

Sucha sierpniowa trawa

Sucha sierpniowa trawa - Anna Jean Mayhew Zamożna rodzina żyjąca w Ameryce w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Trzynastoletnia Jubie przedstawiające swoje życie i swoje poglądy. Nastolatka, która poszukuje odpowiedzi na pytania i nierozumiejąca pojęcia rasizmu. Historia o białej dziewczynie i czarnoskórej służącej jej rodziny. O tym, co w życiu jest lub powinno być ważne. O tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi. O tym, że wszystkim należy się szacunek. I o starcie, której jesteśmy dopiero świadomi po fakcie. A także o zdradzie, kłamstwach i życiu codziennym. Anna Jean Mayhew jest amerykańską pisarką, która zadebiutowała na rynku wydawniczym w wieku siedemdziesięciu jeden lat, co czyni ją chyba jedną z najstarszych debiutantek, z których tytułami miałam okazję się zapoznać. Jej pierwsza książka nosi tytuł Sucha sierpniowa trawa. Urodziła się i mieszka w Karolinie Północnej w Stanach Zjednoczonych. Interesuję się tematem rasizmu w historii, jak i współcześnie. Oglądam filmy i czytam książki związane z tym tematem. Nigdy nie zrozumiem, jak można być tak wrogo nastawionym do nieznanej osoby tylko z powodu koloru jej skóry. Z tego też powodu zapragnęłam przeczytać Suchą sierpniową trawę. Po wielu niezwykle pochlebnych recenzjach spodziewałam się czegoś naprawdę wspaniałego. Czegoś, co wywrze na mnie niezliczenie wiele emocji. Jednak tak się nie stało. Chyba po tych wszystkich zachwytach postawiłam zbyt wysoko poprzeczkę. Nie jest tak, że powieść Anny Jean Mayhew jest do niczego i że w ogóle nie przypadła mi do gustu, bo tak na szczęście nie jest. Spodziewałam się tylko bardziej emocjonującej historii. Szkoda, że autorka postanowiła napisać swój debiut w tak ograniczony pod tym względem sposób, bo z pewnością tchnienie emocjonalności zrobiłoby dobrze temu tytułowi. Tym bardziej, że jest on pisany z perspektywy dziecka, a sądzę, że młodsi podchodzą do wszystkiego bardziej uczuciowo. Świat przedstawiony przez główną bohaterkę ranił ją, a równocześnie i mnie. Cieszyłam się, że ona, jak i jej mama nie są zagorzałymi fanatykami rasizmu, że pomimo ogólnie przyjętych norm, mają swoje zdanie i traktują czarnoskórych znacznie lepiej od innych. Naprawdę nadal nie mogę się nadziwić, jak można być tak ograniczonym i jak można mieć i popierać tak chore przekonania, jaką mieli ludzie jeszcze 60 lat temu. Niestety to przetrwało do dzisiaj, choć mówi się o wolności i tolerancji, wielu ludzi nadal myśli, że to biali żądzą, a czarnoskórym nic się nie należy. Szkoda, bo jak widać oni również są niezwykle utalentowani i tak jak już mówiłam są równi nam, ale widać, że nie wszyscy potrafią to zrozumieć. Mogłabym także pokusić się o stwierdzenie, że Suchej sierpniowej trawie przydałoby się także jeszcze dogłębniejsze przedstawienie bohaterów. Jednak czytając tę powieść miałam wrażenie, że czytam prawdziwą historię, która wydarzyła się, gdzieś tam w Karolinie Północnej naprawdę. I możliwe, że tak jest w rzeczywistości, bo Mayhew przedstawia ją naprawdę realistycznie. Ukazuje obraz normalnej amerykańskiej rodziny w latach pięćdziesiątych, z ich wzlotami i upadkami, a także z ich problemami. Pokazuje zwykłe życie ubiegłego stulecia. Nadal nie wiem, co mam sądzić o debiucie Amerykanki. Wiem, że z pewnością mogę go polecić osobom, które interesują się tematyka rasizmu, jak i lubią czytać powieści obyczajowe, których akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych. Zaś nie mogę polecić jej tym, którzy oczekują tutaj zwrotów akcji, czy jej szybkiego tempa, bo w Suchej sierpniowej trawie życie płynie spokojnym, powolnym tempem. Mogę jednak powiedzieć, że poruszane w niej problemy są nadal aktualnie, więc warto się z nią zapoznać, bo zapewne osoby nią zainteresowane i tak to zrobią. Każdy sam musi sobie wyrobić o niej opinię. W moim mniemaniu tytuł jest naprawdę dobry, ale nie wyśmienity. Miałam nadzieję na dużo więcej, poczułam lekką nutę rozczarowania, ale w ogólnym rozrachunku powieść skłoniła mnie do pewnych refleksji i spędziłam z nią mile czas, więc nie jest tak źle, jak mogłoby być. Mayhew ma zadatki na dobrą pisarkę, więc jestem ciekawa, czy kiedyś będzie mi dane zobaczyć jej nazwisko przy innym tytule. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/03/sucha-sierpniowa-trwa-anna-jean-mayhew.html

Wieczna Księżniczka

Wieczna Księżniczka - Philippa Gregory Dziewczynka, nastolatka, młoda kobieta. Niewiasta, poślubiona mężczyźnie zaledwie w wieku dziecięcym, której od lat wpajano do głowy tytuł królowej Anglii. Dzieciństwo spędzone na wojnie poskutkowało niesamowitym strategicznym myśleniem w przyszłości, a także przyszykowaniem jej na widoki, które są nieodłącznym jej elementem. Później ślub, wdowieństwo, kolejne zamążpójście. I to z jednym z najbardziej znanych monarchów Wielkiej Brytanii, z samym Henrykiem VIII. Po latach ciężkich przeżyć wreszcie osiągnęła swój cel, który przez ten czas był niepewny. Wierna, choć znająca swoje miejsce i wartość kobieta i mężczyzna, który z chęcią przypisuje sobie zasługi innych. Mężczyzna, który choć najpierw uratował swoją żonę, później zniszczył ją, jak nikt inny i w najbardziej dotkliwy sposób. Philippa Gregory ujęła mnie językiem swojej powieści. Tak zupełnie innego od tego z Odmieńca. Nie dziwi mnie to ani trochę, bowiem lektury całkowicie różnią się od siebie, choć obie mają na celu przybliżenie nam historii, lecz pierwsza część Zakonu ciemności robi to tylko pobieżnie. Po przeczytaniu jedynie kilku stron bałam się, czy będę w stanie napisać cokolwiek o Wiecznej Księżniczce. Obawiałam się także tego, czy podołam tej lekturze. Z literaturą historyczną dopiero się zapoznaję. Dopiero ją odkrywam, choć mam w planach wiele książek z interesujących mnie tematów, jakim jest choćby historia Anglii. Choć z początku byłam pełna obaw, wiem, że były one po prostu oznaką zetknięcia się z nowym gatunkiem, nie zapominając o pierwszej przeczytanej pozycji tego typu - Hiszpana Santiago Posteguillo Africanus. Syn Konsula. Znacznie różniącej się przedstawianym okresem, jak i sposobem podania. Ale co takiego jest w piórze Gregory? Czym zachwyca miliony czytelników? A jest na pewno z jednej stronny lekkość, kiedy już przyzwyczaimy się do sposobu, w jaki pisze, z drugiej zaś jest to niebywała barwność i nutka stylizacji. Nie ma, co oceniać bohaterów i ich pełnokrwistości, bowiem jak wiadomo są oni autentyczni. Jednak Gregory mogła opisać historię Katarzyny Aragońskiej w taki sposób, że mogłaby się ona wydać papierowa, słabo nakreślona. Autorka jednak wiedziała, co czyni, bowiem stworzyła tak barwny i zaskakujący portret pierwszej żony Henryka VIII, że nadal nie mogę w to uwierzyć. Jest to najmocniejsza postać z którą miałam do czynienia w mojej czytelniczej karierze, a jest ona dosyć długa, jak na mój wiek, bowiem zaczyna się jakieś czternaście lat temu. Nie jeden raz spotkałam się z silną dziewczyną lub kobietą. Lecz Katarzyna jest zupełnie inna. Podziwiam i zapewne będę podziwiać ją za jej opór, dążenie do celu, ale także niezachwianą siłę woli. Podczas lektury niejednokrotnie miałam ochotę jej pomóc, pocieszyć. Niejednokrotnie chciałam także przemówić jej do rozumu, do jej ślepej wiary w swoich najbliższych, jak i Najwyższego. Ale dzięki temu ukazane zostało zupełnie inne oblicze chrześcijaństwa i zupełnie inna wiara, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Na przykładzie tej młodej niewiasty można zobaczyć, jak głęboka i jak silna była religia. A także, do czego ona doprowadziła. Rad byłam, kiedy wreszcie Catalina zaczęła sobie uzmysławiać, kiedy zaczęły targać nią wątpliwości, co do nieomylności największych obrońców chrześcijaństwa, a jej rodziców właśnie w tej kwestii. Jestem wdzięczna również za postać Jusufa, syna Ismaila, który w dużej mierze przyczynił się do analizy i zmiany zdania w pewnych kwestiach przez Katarzynę, który otworzył jej oczy. Jest to jedna z epizodycznych postaci, która wywarła na mnie takie wrażenie i której na pewno nie zapomnę. Królowa zaś z pewnością pozostanie na zawsze w moim sercu, jako silna dziewczyna i kobieta, gdyż nie mogłam wyjść z podziwu nad jej inteligencją, samodzielnością i sprytem już w moim wieku lub nawet młodszym. Polubiłam ją i pokochałam, niemal jak jej poddani. Żałuję tylko, że nie doszła do władzy razem z Arturem. Któż to wie, jaką potęgą byłaby teraz Wielka Brytania i jak może wyglądałaby teraz Europa? Któż to wie, jaką potęgą byłoby chrześcijaństwo? Autorka oprócz pierwszorzędnych bohaterów obdarowuje czytelników także nienagannym tłem historycznym. Wszystko podaje w tak nienachalny sposób, że nie ma mowy o jakimkolwiek zagubieniu czy też przytłoczeniu faktami. Gregory przedstawia nam funkcjonowanie dworu, osobowości poszczególnych postaci historycznych, tytulaturę obowiązującą w królestwie, zasady kolejności dziedziczenia tronu, ale także różne ciekawostki na temat, na przykład preferowanego jadłospisu czy formy dworskich zabaw i uroczystości. Powieść czyta się naprawdę świetnie i płynnie, choć ja robiłam to dosyć długo. Po prostu nie potrafiłabym przeczytać ją na raz czy nawet na dwa lub trzy razy. Spędzałam z nią czasami i całe dnie, ale co jakiś czas robiąc sobie przerwy. Wieczna księżniczka nie należy do tego typu literatury, którą pożera się nieprzerwanie kończąc ją po kilkunastu godzinach, czy po dwóch dniach. Ja musiałam ją sobie dawkować, bowiem w innym razie możliwe, że miałabym odczucie jedynie „odbębnienia”. Wolałam dłużej zostać razem z infantką, późniejszą księżniczką, a dalszą królową. Wielokrotnie przerywałam lekturę na potrzeby przemyślenia pewnych spraw. Przemyślenia odwagi i podjętych decyzji przez Katarzynę Aragońską, a także na chłodne traktowanie ją przez rodziców i pozostawienie jej przez nich samej sobie na obcej ziemi. Musiałam uzmysłowić sobie, że nie jest to kolejna powieść wymyślona przez jakiegoś autora, a wszystko, co jest spisane na kartach tej książki miało miejsce w XV i XVI wieku. Powieść jest napisana w narracji trzecioosobowej. Jest równocześnie przeplatana można by powiedzieć pamiętnikiem i przemyśleniami samej Katarzyny Aragońskiej. To właśnie ten zabieg sprawił, że tak zżyłam się z tą bohaterką. To dzięki temu poznawałam jej psychikę, odczucia, myśli i plany. To dzięki temu poznawałam jej wolę walki, pomimo dramatycznych momentów, które przeszła wielokrotnie. To dzięki temu Wieczna Księżniczka zyskała ducha głównej bohaterki. Cieszę się, że Gregory nie została wierna tylko narracji prowadzonej w trzeciej osobie, bo pewnie wtedy postać pierwszoplanowa nie przedstawiała się w tak okazały sposób. Nie byłaby tak po prostu „żywa”. Z niecierpliwością czekam aż będzie mi dane zapoznać się z tak sławnymi Kochanicami króla, drugiej części Cyklu tudorowskiego. Philippa Gregory ma niesamowity talent do przedstawiania historii w sposób ciekawy, nienużący i zapierający dech w piersiach, a także intrygujący w taki sposób, że ma się ochotę sięgnąć po więcej powieści historycznych i odkrywać kolejne intrygi i tajemnice danej epoki czy też rodu. Z pewnością Wieczna Księżniczka jest obowiązkowa dla miłośników historii Anglii, jak i tak potężnej dynastii jak Tudorowie. Z takimi powieściami warto się zapoznawać, warto poświęcać im swój czas. Ja teraz nie mam żadnych obaw i będę dążyła do zaznajomienia się ze wszystkimi tytułami Gregory, jak i kolejnych pozycji traktujących o Katarzynie Aragońskiej, Małgorzacie Beaufort, Arturze Tudorze, jego ojcu i bracie. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/02/wieczna-ksiezniczka-philippa-gregory.html

Złoty most

Złoty most - Eva Völler Anna po przygodach w Wenecji oficjalnie dołączyła do grona podróżników w czasie. Jej życie zostało ubarwione niesamowitymi przygodami w historii tego malowniczego kraju. Wszystko szło dobrze. Do czasu. W okresie egzaminów maturalnych dostaje wiadomość. Jej chłopak jest w niebezpieczeństwie. XVII-wieczny Paryż. Rządy kardynała Richelieu. Czasy muszkieterów. I on. Ukochany, który nie wie, kim jest Anna i czego od niego chce. Jakie zadanie otrzymał? Dlaczego utknął w przeszłości? Co zrobi Anna? Czy istnieją jakieś środki umożliwiające odzyskanie pamięci? Czy uda się Annie odzyskać Sebastiana? Eva Völler po raz kolejny uraczyła czytelników kawałkiem świetnej historii. Historii Anny i Sebastiana, jaka i tej, która wydarzyła się w XVII-wiecznej Francji Intryga godni intrygę. Cała akcja jest przedstawiona w naprawdę świetny sposób, zaś w dłużej mierze odwołuje się do Trzech muszkieterów Aleksandra Dumasa, o czym nawet jest mowa w powieści. Po tym na pewno się z nimi zapoznam. Tym razem na wątku miłosnym się nie zawiodłam. Po przeczytaniu opisu, a jeszcze przed rozpoczęciem powieści miałam pewne obawy, o których nawet wspominałam przy okazji recenzji Magicznej gondoli. W kontynuacji chciałam jeszcze więcej Sebastiana i Anny. Ku mojemu zaskoczeniu otrzymałam to. Może w trochę innej wersji, ale pomimo mojego sceptycznego nastawienia nie rozczarowałam się. Jestem także pod wrażeniem niejakiego talentu pisarskiego. Nie jest on wyśmienity, ale Niemka posługuje się naprawdę świetnie młodzieżowym językiem. Nie robi z niego wulgarnego czy także ogłupiającego. Tym bardziej, że powieść jest pisana w narracji pierwszoosobowej, tak więc nadaje on jeszcze większej autentyczności i prostoty w przekazie. Autorka w obu częściach napomina do znanych nam współcześnie książek czy też innych rzeczy, także objawia nam to Annę, jako bohaterkę z krwi i kości. Cała recenzja: http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/02/zoty-most-eva-voller.html

Magiczna gondola

Magiczna gondola - Eva Völler Anna wraz z rodzicami spędza wakacje w malowniczej Wenecji. Podczas długich spacerów pośród krętych uliczek, jak i tych spędzonych nad kanałem jej wzrok przykuwa dość wyróżniająca się czerwona gondola. Co robi ta gondola, gdy już od kilku wieków panuje nakaz czarnego koloru na tych środkach transportu? I co się wydarzy na regata storica? Kim jest młody mężczyzna, który wciągnął ją na pokład magicznej gondoli? Jaki los już od dawna jest dla niej napisany? Eva Völler jest niemiecką niemiecka pisarką urodzoną w 1956 roku. Już od wczesnych lat swego dzieciństwa lubowała się w opowiadaniu wymyślonych przez siebie historii. Przed pisaniem była sędzią i adwokatem, z czego zrezygnowała. Jest znawczynią Wenecji, zaś Magiczna gondola to jej pierwsza książka dla młodzieży wydana w Polsce. Postaciami, które zaintrygowały mnie najbardziej to Sebastiano i Klaryssa, choć równym zainteresowaniem obdarzyłam także José, Esperanzę, jak i Jacopo. Z chęcią zapoznałabym się bliżej z ich przeszłością, bowiem ostatnia trójka jest niezwykle tajemnicza zaś para rówieśników może mieć coś ciekawego do opowiedzenia. W szczególności dziewczyna, która do końca ukrywała prawdę o sobie. Teraz modne są te wszystkie dodatki do serii, a takową traktująca właśnie o tej młodej dziewczynie z pewnością bym przeczytała. Godne uwagi są także podróże w czasie. Intrygujące i tajemnicze. Przypadła mi do gustu idea blokady, dzięki której cała akcja nabrała pewnej autentyczności i ciekawości. Z tego zabiegu wyszło naprawdę wiele śmiesznych sytuacji i ujął mnie on już samego początku. Także inne następstwa związane z podróżami w czasie spowodowały, że powieść tworzy spójną i logiczną całość. Jest także pewna sprawa, która skojarzyła mi się z Wszechświatami Leonardo Patrignani, tytułem, który tak pokochałam. A mianowicie pewne nawiązanie do światów alternatywnych, po którym nasuwa się wiele pytań związanych z niejakim przeskakiwaniem do przeszłości. Jednym minusem tej całej historii jest nierozwinięty i słabo nakreślony wątek miłosny między Anna i Sebastianem. Choć szczerze im kibicowałam, bowiem miałam chęć na taki rozwój spraw i był on tutaj aż wskazany po niektórych wydarzeniach, a także relacji, która między ta dwójką zaistniała to jednak samo ukazanie się tego uczucia niestety nie powalił. Miałam nadzieję na większą dozę romantyzmu, niestety nie otrzymałam jej. Liczę na to w drugim tomie, jednak z opisu wynika, że autorka przyszykowała coś całkiem innego. Jestem ciekawa, co z tego wyniknie, ale jednocześnie żałuję, że chyba nie będzie dane mi obserwować tej pary w okolicznościach, jakich bym chciała ich zobaczyć. A może się mylę i brzmi on tylko tak dramatycznie? Zabrakło mi tutaj także przypisów. Wszakże nie każdy zna włoskie słówka. Ja na szczęście byłam świeżo po Królu złodziei Cornelii Funke, którego akcja także dzieje się w Wenecji i w którym także występowały włoskie określenia, tak więc w większości orientowałam się, co dane wyrażenie oznacza. Jednak, aby uprościć innym czytanie warto by było dodać więcej przypisów z tłumaczeniami (bo kilka jednak się znalazło), a już w ogóle słownik na ostatniej stronie. Jest to, jak się okazuje naprawdę dobra rzecz. Świetnym rozwiązaniem także, krótkie notka przedstawiająca postaci historyczne. Choć równie dobrze mogła to zrobić autorka w jakimś posłowiu, jednak tego niestety nie zrobiła, a szkoda, bo muszę przyznać, że zainteresowałam się nimi i z chęcią dowiedziałabym się o nich trochę więcej. Nie jest to powieść genialna, ale lekka, prosta i przyjemna. Idealna na ciężkie dni w szkole czy tak jak w moim przypadku, kiedy ją czytałam, gdy nie ma się siły na nic z powodu choroby i złego samopoczucia, a tym bardziej na wymagającą lekturę, przy której trzeba się skupić. To właśnie na taki okres jest przeznaczona Magiczna gondola. Świetne czytadło z podróżami w czasie i malowniczą XV-wieczną Wenecją w tle. Po skończeniu i napisaniu tego tekstu od razu zabrałam się za następny tom, bowiem już byłam ciekawa, co też Eva Völler przyszykowała dla Anny i Sebastiano i czy moje złe przeczucie, o którym już wcześniej wspominałam się spełni. ______ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/02/magiczna-gondola-eva-voller.html

Król złodziei

Król złodziei - Cornelia Funke Prosper i Bo nie mają łatwo. Niedawno stracili matkę, a ich ciotka, która jest teraz opiekunem tej dwójki planuje zabrać ze sobą tylko młodszego. Dla Prospera jest to cios prosto w serce i razem z bratem postanawia uciec do Wenecji. Do miejsca, o którym mama opowiadała im tyle niesamowitych historii. Czy aby na pewno jest to tak baśniowa kraina, jak opowiadała im mama? Co tam na nich czeka? Czy dadzą sobie radę sami? Kim jest Król Złodziei i dlaczego postanowił im pomóc? Kim są pozostali członkowie jego grupy? Czy ciotka Estera będzie poszukiwała rodzeństwa? Czy aby na pewno im na niej zależy? Cornelia Funke to jedna z najbardziej znanych współczesnych niemieckich pisarek. I nie ma się, co dziwić w końcu jest autorką Atramentowej trylogii, a i teraz wydaje nowe powieści, jak choćby cykl Reskless. Choć głównie skierowane są one do dzieci i nastolatków, to może czytać je każdy, bowiem nie brakuje im pewnych nauk i dla dorosłych. Nie przywiązałam się może w sposób szczególny do bohaterów, ale z pewnością ich polubiłam. Każdy ma inne zainteresowania i inny charakter, ale z pewnością łączy ich jedno – przyjaźń i pewnego rodzaju zagubienie. Przyjaźń, która ich połączyła jest niemal nierozerwalną więzią, braterską wręcz. Choć tego rodzaju więzią łączy tylko Prospera i Bo, tak naprawdę widać to także w relacjach całej piątki. Największą sympatią jednak obdarzyłam wcześniej wymienioną dwójkę, Osę, jak i Wiktora, który może dzieckiem już nie jest, ale jest w pewien sposób zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest jego przemiana, którą przechodzi. Cała recenzja: http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/02/krol-zodziei-cornelia-funke.html

Błękitny zamek

Błękitny zamek - L.M. Montgomery Młoda kobieta poszukująca swojego miejsca na Ziemi i swojej drugiej połówki. Dopiero wstrząs, zmienia nieodwracalnie jej żywot. Dochodzi do wniosku, że to nie jest prawdziwe życie, że jest to tylko egzystencja, działa według określonego schematu, czym zadowala tylko swoje otoczenie, a nie samą siebie. Teraz ma nadzieję zrobić coś dla własnej uciechy. Ostatnie dni, tygodnie czy miesiące, które jej pozostały chce tak naprawdę PRZEŻYĆ, a nie tylko kluczyć od czynności do czynności wykonywanej codziennie, bez sensu, bezo określonego celu. Do czego będzie zdolna? Czy odwaga jej nie opuści? Czy wreszcie odnajdzie miłość, czy może jest skazana na wieczne staropanieństwo? Lucy Maud Montgomery jest jedną z najbardziej znanych pisarek kanadyjskich. Ma na swoim koncie wiele powieści, opowiadań, autobiografii, jak i pamiętników. Z pewnością większość czytała lub słyszała o jej Ani z Zielonego Wzgórza, która stała się symbolem Wyspy Księcia Edwarda, skąd pochodzi i autorka i główna bohaterka cyklu Ania Shirley. Błękitny Zamek zaś, bo o nim aktualnie mowa po raz pierwszy ukazał się w 1926 roku, lecz polskiego wydania doczekał się dopiero po około siedemdziesięciu latach. Jak dobrze było powrócić do swojej ulubionej pisarki. Jak dobrze, było zapoznać się z jej zupełnie inną powieścią. To był czas na przypomnienie sobie Ani. Przyjaciółki, siostry, towarzyszki zabaw. Ani z Zielonego Wzgórza, jak i wszystkich późniejszych kontynuacji nigdy nie zapomnę. Błękitny Zamek opowiada zupełnie inną historię, ale jakby podobną. Podobną dla mnie, po wielu latach po przeczytaniu przygód Ani Shirley. Montgomery ma wielki talent. Ma talent do pisania w sposób prosty, zrozumiały, ale ciekawy i taki swój. Taki charakterystyczny. Plastyczny, ale niewydumany. Taki z humorem, ale także z pewną nostalgią. Po prostu taki inny i wręcz przeze mnie niekiedy pożądany. Taki, który sprawia, że zagłębiam się w lekturę, choć gdyby pewnie była napisana inaczej, po prostu by mnie nie zainteresowała. Ta lekkość w doborze słów, to coś po prostu wspaniałego. Cała recenzja: http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/02/bekitny-zamek-lucy-maud-montgomery.html

Przepaść samobójców

Przepaść samobójców - Marta Grzebuła Artur w mgnieniu oka stracił wszystko – pracę, dziewczynę, „przyjaciela”, majątek. Jedynie, czym może się poszczycić to paczka prawdziwych przyjaciół, która nie opuszcza go w niedoli. Z pewnością gdyby nie oni, nie doszedłby do siebie, po tym, co go spotkało. Z pozostałych pieniędzy kupuje starą chatę na wzgórzu, nie znając jej przeszłości. Bo i po co? Nikt się nią nie chwalił, a i tylko na taki „luksus” było go stać. Już w pierwszy dzień poznaje jedną z miejscowych dziewczyn, Anetę. Miał nadzieję na stabilizację, jednak w najbliższym czasie nie jest ona mu dana, a to za sprawą przeszłości, która nie została jeszcze zamknięta. Przeszłości jego, jak i jego nowego miejsca zamieszkania. Jakie tajemnice kryją mury starego domu? Czego się o nim dowie? Co ma wspólnego z tym wszystkim nowo poznana niedowidząca Aneta, która szybko staje się jedną z najbliższych mu osób? Marta Grzebuła jest polską pisarką pochodzącą z Wrocławia, gdzie urodziła się w 1960 roku. Pisze od trzynastego roku życia. Na swoim koncie ma już około trzynaście powieści i czterysta wierszy. Na rynku wydawniczym zadebiutowała tomikiem wierszy W cieniu Jarzębiny. Jak sama mówi „Sercem do serc, piszę”. Po Przepaści samobójców spodziewałam się czegoś zgoła innego. Po tak mocnym tytule miałam nadzieję na coś z większym dreszczykiem i dawką podobnych emocji, czegoś, co bardziej zmrozi mi krew w żyłach, choć w małym stopniu. Niestety tutaj niczego takiego nie znalazłam. Owszem, jako powieść obyczajowa z wątkami paranormalnymi powieść jest nawet znośna. Razi jedynie fakt, że relacje między głównym bohaterem, a jedną z miejscowych dziewczyn tak diametralnie ulegają zmianie. Wszystkie dzieje się na już i teraz. Jest mało czasu na dokładne przemyślenie, chociaż czasami, to jest nawet lepsze od gdybania, ale jednak… Właśnie… czas. O czasie jest napisane dużo. Aż za dużo. To się także tyczy opisów nastawania nocy. Jeszcze w żadnej książce nie znalazłam ich aż tyle. Do znudzenia i w pewnym momencie powtarzające się, czego wprost nie cierpię. Tak samo, jak ciągle powtarzanie „jak w przysłowiowym…”, itp. Tego już nie trzeba chyba powtarzać, raz wystarczy. Każdy to raczej wie, a jeśli nie każdy to znaczna większość. Dzięki temu poczułam się, jakbym była uważana za jakąś niedouczoną. Nie przesadzajmy, chyba wielu czytelników zna takie przysłowia, jak choćby „pękać w szwach”, tym bardziej, że prawie wszystkie użyte w powieści są także używane w potocznym języku. Irytuje także ogrom błędów. W jednej chwili nie wytrzymałam i sprawdziłam, czy aby na pewno Przepaść samobójców przeszła przez korektę, bo na taką nie wygląda. Ku mojemu zaskoczeniu miała ją, ale chyba tylko tą „przysłowiową”. Naprawdę jest to jedna z najgorszych powieści pod tym względem, jaką czytałam całym moim życiu, bo co mam powiedzieć na takie słowa, jak „gdzie nie gdzie” (co już samej mnie raziło w oczy, jednak dla pewności musiałam sprawdzić w słowniku, ale co dziwne kilkadziesiąt stron później wyraz ten został dobrze napisany, tak jakby ktoś nie mógł się zdecydować, która pisownia jest odpowiednia i pomyślał „a wstawię dwa, jedna z nich na pewno jest dobra” niczym na dyktandzie z polskiego), czy „czerwono białą” (wszystkie nasze flagi narodowe do tej pory trzepoczące na wietrze chyba zatrzymały się z wrażenia… a do tego inne połączenie dwóch kolorów także było napisane osobno, bez myślnika). Takich kwiatków jest o wiele, wiele więcej, jednak te zapamiętałam najbardziej i właśnie tych strony zapisałam. Do tego dochodzi złe według mnie rozmieszczenie znaków typu myślnik czy cudzysłów i tak oto powieść była katorgą dla moich oczu, których rażą takowe niedociągnięcia szczególnie w książkach, które podobno mają jakąś tam korektę. Gdyby rozpatrywać tę pozycję pod względem tematów, jakich porusza, oczywiście jest tu wszystko, o czym można przeczytać na tylnej obwolucie. Jest walka z przeciwnościami losu, jest opowieść o przyjaźni, miłości, prawdzie, zdradach, śmierci, naiwności, zrozumieniu i docenieniu czegoś za późno, kiedy straciło się to już bezpowrotnie. Podobnie sprawa ma się z bohaterami. Nic ciekawego. Ani do polubienia, ani do zapamiętania. Wszyscy tacy sami, podobni, zero różnicy, „bez życia”. Są także zjawiska nadprzyrodzone, które również nadały pewnej tajemniczości tej książce. Ratują ją tylko te poruszane tematy, jak i właśnie te zjawiska, ale jednocześnie jest to za mało. Za mało na dobrą powieść, którą mogłaby być. Przepaść samobójców niestety mnie nie porwała, a szkoda, bo myślałam, że będzie, chociaż dobra. Powtórzenia, błędy, język i bohaterowie, a co najważniejsze akcja nie przypadły mi do gustu, w takim stopniu, na jaki liczyłam. Mam nadzieję, że to było moje ostatnie spotkanie z tak słabym wydaniem, bo jeśli nie naprawdę stracę wiarę w korektorów. A czy powieść Marty Grzebuły polecam? Na to już chyba nie muszę opowiadać, choć jak ktoś jest ciekawy, jego wola. Musi być to jedna człowiek o stalowych nerwach, którego nie obchodzą błędy ortograficzne i powtórzenia, tak jak mnie. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/01/przepasc-samobojcow-marta-grzebua.html

Urodzona o północy

Urodzona o północy - C.C. Hunter Szesnastoletnia Kylie ma już wszystkiego dosyć. Nie dość, że prześladują ją koszmary, musi chodzi do – jak to sama określa – świrologa, choć nadal nie wie, po co i na co, to zamiast mieć, chociaż wsparcie rodziców, oni ją jeszcze bardziej dołują. Królowa Śniegu bliżej znana, jako jej matka, nie okazuje jej żadnych podstawowych matczynych uczuć, a do tego jej ojciec, który coraz bardziej się od niej oddala, choć zawsze byli ze sobą bardzo blisko. Na domiar złego jej rodzicielka chce ją wysłać na obóz dla trudnej młodzieży po ostatnim incydencie. Nie pomagają prośby, nie pomagają tłumaczenia, nie pomaga wołanie o pomoc do najbliżej osoby. Klamka zapadła, wyjazd jest nieodwołalną i nieodwracalną jedyną stałą w jej życiu na najbliższe dni. Co się wydarzy na obozie? Czego się dowie? Czy odnajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania? Czy będzie gorzej niż myślała? C.C. Hunter to pseudonim Christine Craig, pochodzącej ze Stanów Zjednoczonych, urodzonej w Alabamie, a mieszkającej obecnie w Teksasie wraz z czterema ocalonymi kotami, psem i mężem autorki serii Wodospady cienia. Choć w oryginale pierwsza część ukazała się już w 2011 i liczy sobie tam pięć tomów wraz z dwoma dodatkami, w Polsce ukazała się dopiero w styczniu 2014, a tytuł jej brzmi Urodzona o północy. Urodzona o północy nie należy do powieści nowatorskich czy odkrywczych. Nie wnosi nic nowego do gatunku, jakim jest paranormal romance. Ale czy zawsze o to chodzi? W końcu jest tyle książek tego rodzaju, że nie sposób czegoś nie powielić. Oczywiście przy niektórych tytułach razi w oczy aż za duże inspirowanie się, jak nie zżynanie z pomysłów innych autorów. Tu widać pomieszanie z poplątaniem. Są utarte schematy, ale także w małym stopniu znajdziemy coś nowego. Szkół czy też innych instytucji dla trudnej młodzieży w romansach paranormalnych jest pełno. Choć akurat z obozem się jeszcze nie spotkałam i to w dodatku z podobnym do stworzonego przez C.C. Hunter. Do czego się jedynie można przyczepić to istoty nadnaturalne i ich oczywiste zdolności. Miałam małą nadzieję, że tutaj autorka wplecie coś nowego. I jak wyszło? Pół na pół, to chyba najlepsze określenie. Zabrakło mi w niej zagłębienia się odnośnie tematyki „potomków bogów”. Szkoda, że nie zostało to dokładniej opisanie. Mam jednak na uwadze fakt, że tomów Wodospadów cienia mało nie jest, więc liczę, że autorka przedstawiła ten wątek bliżej właśnie w kontynuacjach, bo szkoda by było to przemilczeć. Hunter pisze łatwo, prosto i przyjemnie, co sprawia, że jej książkę wręcz się połyka. To chyba był na nią odpowiedni czas, bo po męczących dniach w szkole z przyjemnością oddawałam się lekturze. Zapadałam się w niej. Rozrywka i odpoczynek dla mojego przeciążonego umysłu ostatnimi tygodniami nauki to było coś specjalnie stworzonego na tę okazję. Takiej powieści właśnie mi było trzeba. Nieskomplikowanej i zachwycającej lektury, kiedy to nieraz zabiło mi szybciej serce, jak to w tego typu powieściach powinno być. Mam jednak nadzieję, że styl autorki ulegnie zmianie na lepsze. Czytałam o wiele gorsze książki, ale z pewnością Urodzoną o północy czytałoby się o wiele lepiej, gdyby jednak jej styl był trochę bardziej dopracowany. A cóż ja mogę napisać o bohaterach? O ile z lekka irytowały mnie ciągłe wahania nastrojów Kylie, to z drugiej strony ją rozumiałam. Ot zagubiona nastolatka w zupełnie dla niej nowym świecie, poszukująca swojej prawdziwej tożsamości. To, co najbardziej intryguje to jej relacje z dwoma osobnikami płci przeciwnej – Derekiem i Lucasem. Zły, dobry, dobry, zły czy nie do końca zły. Przewidywalne, ale i tak z zainteresowaniem śledziłam losy tej trójki i tak naprawdę nadal nie wiem, ku któremu moja sympatia się skłania. Prawdą jednak pozostaje, że jeden z nich ma więcej tajemnic i to one najbardziej ciekawią. Wiadomo, aura tajemniczości zawsze kusi. Jednak to wszystko nie wyklucza faktu, że bohaterem, o którym chciałam dowiedzieć się najszybciej i jak najwięcej, a który w zupełności mnie zaskoczył to tajemniczy „prześladowca” Kylie. Moja reakcja może niektórych zadziwić, ale ja chciałabym mieć już kontynuację tu i teraz, w tym momencie. Pomimo przewidywalności, świat przedstawiony przez C.C. Hunter naprawdę mi się spodobał. Lektura wciągnęła mnie na kilka godzin i dostarczyła mi świetnej rozrywki, czego właśnie od tego typu powieści oczekuję. Nie musi to być książka wybitna, wystarczy, że od danego tytułu nie będę mogła się oderwać, w odpowiednich momentach mój puls przyspieszy, zaś w innych na mojej twarzy zagości uśmiech. Tego wszystkiego dostarczyła mi pierwsza część Wodospadów cienia i mam nadzieję, że na premierę kolejnej nie będę musiała długo czekać, bo z wielką chęcią po raz kolejny przeniosę się do świata Kylie, Dereka, Lucasa, Delli i Mirandy, jak i będę mogła odkrywać kolejne tajemnice związanymi z niespodziewanymi gośćmi. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/01/urodzona-o-ponocy-c-c-hunter.html

Infekcja

Infekcja - Andrzej Wardziak Warszawa. Normalny lipcowy dzień. Upał, ludzie spieszący się do pracy, na zakupy, na spotkania, czy jeszcze w bliżej lub dalej nieokreślonym kierunku. Dzień, jak co dzień. Do czasu. Do czasu, kiedy właśnie ci ludzie nie zaczynają zachowywać się, co najmniej dziwnie. Wypadki, kolizje, i oni. Dziwnie zachowujące się osoby, chcące zabawić się w dość oryginalnego berka. No wiesz.. ja jęcząc i łażąc niczym jakiś świr po zdecydowanie za dużej dawce alkoholu i nie wiadomo, czego jeszcze, sztywny jak kij od miotły, idę za tobą, zionąc odorem zgniłego mięsa niczym smok wawelski ogniem, próbując cię złapać i… ugryźć. Klepanie już wyszło z mody. Teraz muszę wyszarpać kawałek twojego mięsa, z twojego przerażonego ciała. Ale tak naprawdę nie masz się, czego bać. Powstaniesz na nowo, lecz nie będziesz o tym pamiętał. Będziesz kolejnym kimś w naszej niezbyt organizowanej grupie łaknących świeżej części ciała żywego człowieka. Przyłączysz się, czy będziesz uciekał? Chcesz się dowiedzieć, od czego to się zaczęło? Nie wiem. Tak po prostu, jakiś fajny chłopak postanowił mnie najzwyczajniej w świecie ugryźć. Tak po prostu. A ja planuję zrobić to również tobie. Aaa.. pytasz, od czego to się ogólnie zaczęło? Tego nikt jeszcze nie wie. Wyżsi wiedzą tylko tyle, że się nas boją. Ile to będzie trwało? A niby skąd ja mam to wiedzieć? Jak na razie mam na celu dobranie się do ciebie i o niczym innym nie myślę. Jeśli w ogóle to robię. To jak, jesteś z nami czy przeciwko nam? Jak ci tam – nudziarz w garniaku, całkiem ogarnięta nastolatka, małżeństwo z przypadkowo poznanym dzieciakiem i komandos z kolejnym przedstawicielem grupy wiekowej poniżej dwudziestki? Andrzej Wardziak, to polski debiutant na rynku wydawniczym. Warszawiak urodzony w 1985 roku, z wykształcenia tłumacz języka angielskiego, jednak niepracujący w swoim zawodzie. Pierwsza wydana przez niego książka nosi tytuł Infekcja. Z zombie w literaturze jeszcze nigdy nie miałam do czynienia. Postanowiłam to zmienić, po tym jak coraz więcej książek, filmów, seriali i innych tego typu produkcji pojawia się na całym świecie i w naszym kraju. Ułatwił mi to zadanie autor książki Infekcja Andrzej Wardziak, który pewnego dnia napisał z zapytaniem, czy może nie chciałabym zapoznać się z jego debiutem. Myślę sobie „Dlaczego nie?” ciekawie jest wreszcie od czegoś zacząć, a tym bardziej od czegoś swojego, czegoś polskiego. Tym bardziej, że tytuł zapowiadał się naprawdę ciekawie. Akcja dzieje się na przestrzeni kilku dni. Krótka czas akcji trzeba przyznać, jednak za sprawą opisywania jej z perspektywy kilku bohaterów czy też kilku grup sprawia, że cały czas się coś dzieje. Szybko, dynamicznie i strasznie. Co innego czytać o wydarzeniach, które rozgrywają się gdzieś tam w Ameryce, a co innego czytać o oddalonej o kilkaset kilometrów w Warszawie. A wizja przedstawiona przez autora jest naprawdę odrażająca. Głównych bohaterów, jak na jedną powieść jest naprawdę dużo. Z tego też powodu, czasem miałam mętlik w głowie, kto, z kim i jak. A spowodowanie było to tym, że dwie grupy, były do siebie podobne pod względem wieku i pełnionych funkcji zawodowych przez ich „liderów”, lecz idzie się do tego w jakimś stopniu przyzwyczaić. Z siedmiu towarzyszących nam postaci, najwyraźniejszym z nich jest Jacek. Pracownik nudnej korporacji, więzień monotonii, który odkrywa zupełnie nowe możliwości po wybuchu infekcji. Nieograniczającą wolność i robienia tego, na co ma się aktualnie ochotę. Podczas powieści przechodzi niewyobrażalną zmianę i zdążyłam go tak po prostu „znielubić”. Jednak to doskonale obrazuje, jak niektórzy ludzie potrafią się zmienić w obliczu takiej sytuacji. Ciekawą postacią okazała się dla mnie Kaja. Może dlatego, że jest jedyną dziewczyną w zbliżonym wieku do mnie w powieści? Do tego jest twarda i dzięki swojemu tacie, pokazuje, na co ją stać, a także ma dosyć nietypowe zainteresowania, o których tylko napomknięto. Reszta, czyli Kuba, Natalia, Tomek, Paweł i Max byli mi obojętni. Andrzej Wardziak zakończył swoją powieść w dość typowy i nietypowe sposób. W typowy, gdyby była to jednotomowa powieść. W nietypowy, bo jest to pierwsza część serii, o czym możemy przekonać się po ostatnich słowach „KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ”. To tylko zaostrzyło mój apetyt na drugi tom, bo jestem najzwyczajniej w świecie ciekawa, jaką koncepcję ma na nią autor i ile też części planuje. Co z bohaterami, co z akcją, kogo poznamy w kolejnych odsłonach? I czy wreszcie dowiemy się, skąd wzięła się infekcja, czym jest i jakimi środkami uda się ją zwalczyć? Dla miłośników mocnej fantastyki Infekcja będzie czymś naprawdę dobrym. Tym bardziej dla lubujących się szczególnie w postaciach, jakimi są zombie. Coś nowego na naszym runku, mając na myśli powieści polskich autorów. Bo książek o zombie teraz się mnoży, a mnoży, ale tylko tych spoza granic naszego kraju. Chociaż mogę się mylić, bo w zombiakowych tematach nie siedzę. Czy Wardziak przekonał mnie do nich? Cóż z pewnością sięgnę po kilka innych tytułów, które mnie interesują, ale chyba nie zapałam do nich taką sympatią i zainteresowaniem, jak choćby do wampirów, czarownic czy wilkołaków. Autor ma dobry warsztat, jego powieść czyta się lekko i przyjemnie, lecz czasami miałam wrażenie, jakbym dane zdanie czy stwierdzenie czytała już wcześniej. Debiut się jednak dla mnie rządzi swoimi prawami, bo jest to pierwsza książka, dany autor dopiero się rozwija, więc zważając na ten fakt, jest naprawdę dobrze i sądzę, że będzie jeszcze lepiej. Czekam na informacje o kolejnym tomie, jak i o innych powieściach, bo z tego, co autor pisze na swojej stronie, jego kolejny twór będzie nosił tytuł Coś za coś. W takim razie oczekuję więcej szczegółów, a zainteresowanych zapraszam do zapoznania się z jego debiutem. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/01/infekcja-andrzej-wardziak.html

English Matters, 42/2013 (wrzesień/październik)

English Matters, 42/2013 (wrzesień/październik) - Redakcja magazynu English Matters http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/02/english-matters-422013.html

Świat wiedzy 1/2014

Świat wiedzy 1/2014 - Redakcja pisma Świat Wiedzy http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/01/swiat-wiedzy-12014.html

Alchemia miłości

Alchemia miłości - Eve Edwards Młody hrabia Dorset nie ma łatwego zadania. Po śmierci ojca musi jakoś zadbać o swój lud i dorobić się majątku, który został przez zmarłego roztrwoniony. Aby go odbudować musi ożenić się z posażną panną, która wniesie do jego rodziny niezły majątek. Jednak niezbadane są losy tego świata i zamiast bliżej zainteresować się, jakąś damą pasującą do jego wymagań, jego serce jest innego zdania, bowiem bije szybciej na widok pięknej, uczonej i niezwykle bystrej, lecz nic niewnoszącej do jego domu dziewczyny. Jednak to lady Jane jest wybranką jego i jego rodziny. Jakiego wyboru dokona młody hrabia Dorset? Czy w tej trudnej sytuacji wybierze głos rozsądku czy serca? Czy ta historia skończy się dla niego szczęśliwie? Eve Edwards jest angielską autorką powieści historycznych. Co ciekawe, na użytek Kronik Rodu Lacey, oglądała wnętrza z epoki, oglądała rycerskie turnieje i uczestniczyła w ucztach w tylu elżbietańskim. To z pewnością pomogło jej w pisaniu tej serii. Do tego stopnia wczuła się w rolę szesnastowiecznej Angielki, że opanowała sztukę eleganckiego jedzenia bez widelca, znaną w epoce Tudorów. Miałam wiele obiekcji, związanych z tą książką, ale po raz kolejny pozytywne recenzje i bądź, co bądź moje zamiłowanie do Wielkiej Brytanii i jej historii zrobiły swoje. I po raz kolejny nie żałuję. Tak jak było z Cinder tak i tym razem naprawdę jestem wdzięczna za moją chorobliwą ciekawość, bo dzięki niej poznaję tak interesujące lektury. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła… Z pewnością wiele by mnie bez niej ominęło. Mówi się, że „ciekawość to pierwszy stopień do piekła”. Jeśli te stopnie są tak intrygujące, to ja nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Powieść pochłonęła mnie już od pierwszych stron. Sama byłam zdziwiona, kiedy pierwsze pięćdziesiąt stron było za mną i nawet nie wiedziałam, kiedy one minęły. Zaledwie pięćdziesiąt stron może dziwić, ale Alchemię miłości zaczęłam o dość później porze nocnej, więc myślałam, że prędzej usnę niż tyle przeczytam. Ale zamiast ukołysać mnie do snu z bardziej negatywnych niż pozytywnych względów, ona jeszcze bardziej mnie pobudziła i tak mijały mi kolejne godziny. Zima rządzi się swoimi prawami, ale jestem pewna, że latem już by świtało i mogłabym podziwiać kolejny z rzędu wschód słońca. Eve Edwards nie przysłania swojej powieści tylko wątkiem romantycznym. Oprócz niego porusza kilka ważnych tematów za panowania królowej Elżbiety I, jakimi niezaprzeczalnie są: prześladowania katolików czy konflikty z Hiszpanią. Wiernie ukazuje także życie i realia szesnastowiecznej Anglii, czy to na dworze królowej, czy to nawet w zwykłych wioskach. Choć język nie jest zbytnio stylizowany, to jednak można wyczuć nutkę tego oficjalnego tonu, jakim posługują się bohaterowie. Ostatnio często narzekałam na bohaterów, jak to dobrze, że tutaj jest inaczej, bowiem wreszcie doczekałam się swoich ulubionych. Już od pierwszych stron Ellie ujęła mnie swoją mądrością, ciętym językiem i siłą. Pomimo tylu przeciwności losu potrafiła jakoś unieść brzemię i bez żadnych sprzeczek, żalów czy płaczów iść przez życie, które nie było usłane różami. Gdybym jakimś trafem mogła znaleźć się, choć na jeden dzień w szesnastowiecznej Anglii chciałabym, aby moją towarzyszką była właśnie ona. Z ogromną chęcią chciałabym się z nią zapoznać. A co do drugiej postaci to chyba nie ma wątpliwości, że jest to nikt inny, jak Will. Romantyczny, opiekuńczy, niezwykle rodzinny, prawdziwy młody dżentelmen. Nie jest bez wad, to jasne i bardzo dobrze, bo każdy z nas je posiada i to go czyni właśnie postacią z krwi i kości. I z nim z chęcią bym zamieniła kilka zdań. W ogóle cała jego rodzina wydaje się niezwykle ciekawa. Jestem również zadowolona z pięknej oprawy graficznej. Jest ona o wiele ciekawsza i bardziej intrygująca niż ta oryginalna, która jakoś nie zachwyca i kojarzy się raczej z jakąś tanią powiastką erotyczną, a nie tak dobrą powieścią historyczną. Ma swój urok i klimat, tak jak i jej kontynuacje. Pierwszy tom Kronik Rodu Lacey jest wręcz cudowny! Świetnie napisany, wciągający, z ciekawym tłem historycznym. Uwielbiam zaczynać rok z takimi właśnie lekturami. Mam nadzieję, że to zwiastuje dwanaście miesięcy z tak dobrym pozycjami właśnie. Po przeczytaniu Alchemii miłości żałuję, że nie mam pod ręką kolejnego tomu, bo z pewnością bym się za niego zabrała. Na razie pozostaje mi czekać na dzień, kiedy ze spokojem będę mogła zapoznać się z dalszymi losami Ellie i Willa w Demonach miłości i z niecierpliwością czekam na premierę Gry o miłość, trzeciej i niestety ostatniej części tychże kronik, która jeśli mnie wzrok nie myli odbędzie się już w lutym tego roku. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2014/01/alchemia-miosci-eve-edwards.html

Zasupłana historia

Zasupłana historia - Agnieszka Tyszka Kaja to zwyczajna narzekająca na swój wygląd, mająca na głowie szkołę, interesująca się książkami nastolatka. Jednak jej dotychczasowe spojrzenie na świat się zmienia za sprawą małej Marysi. Wnuczki sąsiadki, którą nagle musi się zaopiekować. Od tego momentu zamienia się dla małej podopiecznej w Dobrą Wróżkę. Jak sobie poradzi? Czy pozbędzie się swojej niechęci do dzieci? Czy Kaja zamieni życie Marysi w bajkę? Jeśli tak, to, na czym będzie polegała ta zmiana? Agnieszka Tyszka to polska pisarka urodzona w 1964 roku w Toruniu. Jej twórczość była prezentowana w Jedyneczce. Jak sama pisze lubi czytać książki, zachwycać się drobiazgami, zaglądać w swoje sny i słuchać śpiewających kobiet. Jest autorką wielu książek dla dzieci i młodzieży oraz scenariuszy. Napisała między innymi Siostry Pancerne i pies, Świat się roi od Marianów, Miłość niejedno ma imię czy M jak DżeM. Zasupłana historia to jej najnowsza powieść. Książka zaciekawiła mnie swoją historią. Zwyczajna nastolatka nagle musi zająć się wnuczką swojej sąsiadki, w czym ważną rolę odgrywają bajki i baśnie, które uwielbiam. Pamiętam, jak w dzieciństwie pod choinkę dostawałam wielkie tomiszcze Złotych Ksiąg baśni i bajek właśnie. A przepraszam, od Mikołaja! I pamiętam, jak przez wiele lat lubiłam je wyciągać z szafki na książki, przeglądać, czytać niektóre. Jest to wielka część moich dziecięcych lat, dlatego też, tak uwielbiam do niej wracać. Nawet przez te uwspółcześnione powieści. Lubię nowe spojrzenie na stare dzieła i jestem ciekawa nowej interpretacji innego autora. Muszę jednak z przykrością przyznać, że Zasupłana historia nie zachwyciła mnie. Spodziewałam się, czegoś naprawdę lepszego. Może gdybym przeczytała tę powieść w wieku dziesięciu czy dwunastu lat powieść Agnieszki Tyszki wywarłaby na mnie większe wrażenie, jednak teraz nie przypadła mi do gustu na tyle, ile myślałam, że mi się spodoba. Trochę za bardzo magiczna i trochę za bardzo zbyt hm… dobra i ciepła? Nie mam na myśli, że powieść jest dobra, ale że wszystko wyjaśnia się za tak nagle, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki – w dosłowni i w przenośni. Żeby życie było tak łatwe i wszystko szło po naszej myśli, nawet w najbardziej krytycznych momentach. Może jestem już do szpiku kości zepsutą pesymistką, albo za bolesną realistką, ale niestety nie ujmuje mnie takie coś w powieściach. Nawet w tych młodzieżowych. Może się starzeje? Może moje nastawienie do życia spowodowane takim, a nie innym biegiem wydarzeń za bardzo nasączyło mnie pesymistycznym spojrzeniem na otaczający mnie świat? Nie wiem, ale lubię czuć, że powieść jest życiowa, że nie jest zbyt przesłodzona i że nie brak jej lekkiej nutki dramatyzmu – wszakże nasze życie nie jest usłane różami i nie wszystkie komplikacje czy też trudne sprawy się wyjaśniają, ale trzeba to jakoś wytrzymać i umieć sobie z tym radzić. Oczywiście takie powieści dają nadzieję na lepsze jutro i na to, że życie jednak może być piękne. Ale chyba nie aż tak, bo nawet ono musi mieć jakieś swoje słabsze strony, które nas umacniają, ale z jednej strony nie dają nam o sobie zapomnieć. Kreacja bohaterów też nie jest nie wiadomo, jak wspaniała. Typowe nastolatki, typowe zachowanie, wszystko typowe dla tego typu powieści. Przemiana jest widoczna, jest pożądana, ale to wszystko już było. Często zdarza mi się, że jakoś nie pasuje mi wiek bohatera podany w książce i dla mnie jest on zbytnio zawyżony. I tak jest tym razem, bo w wielu sytuacjach Kaja zachowywała się trochę za dziecinnie. Jest rok starsza ode mnie, a w takich sytuacjach jej spontaniczne zachowanie wydawało się z lekka żałosne. No, ale w końcu każdy człowiek jest inny i może po prostu ja nie spotykam takich ludzi. Jedynie Marysia ratuje sytuację, ale tylko w małym stopniu. Współczułam jej sytuacji, w jakiej się znalazła. W końcu to małe dziecko, które gdyby nie chciwość i bezmyślność innych miałoby naprawdę inne i bardziej udane dzieciństwo. W Zasupłanej historii mamy także okazję spotkać się unowocześnionymi baśniami i bajkami Kai. Niektóre były naprawdę ciekawe, zaś inne wręcz przeciwne. Straciły już ten swój bajkowy urok, a były po prostu inspiracją. Myślałam, że będą jednak trochę lepsze jakościowo, no ale przeliczyłam się. Jedyną tajemnicą jest „CDN.”, które widnieją po ostatnich słowach powieści. Czy Agnieszka Tyszka chce tym zabiegiem zakomunikować czytelnikom, że planuje napisanie kontynuacji losów Kai i Marysi? Sądzę, że jest to niepotrzebne, bo Zasupłana historia ma już swój koniec, ale jeśli autorka myśli inaczej… Z pewnością się temu bliżej przyjrzę, jeśli jakieś wieści do mnie dotrą, a i może moja ciekawość dosięgnie tego stopnia, że i nawet tę kontynuację przeczytam. Drugie spotkanie z Tyszką, a trzecie z cyklem wydawniczym Niebieskie Migdały uważam jednak za niezbyt udane. Mam nadzieję, że kolejne pozycje z tej serii będą o wiele lepsze, bo to już niestety drugi zawód i to na polskim autorze. Najwidoczniej jestem wybredna, albo zupełnie inna, bo parząc na opinie ta książka dostaje naprawdę pozytywne. No cóż… ode mnie takiej niestety nie dostała. _____ http://szeptksiazek.blogspot.com/2013/12/zasupana-historia-agnieszka-tyszka.html

Pewnego dnia, w grudniu

Pewnego dnia, w grudniu - Martyna Ochnik http://szeptksiazek.blogspot.com/2013/12/pewnego-dnia-w-grudniu-martyna-ochnik.html